5.15 pobudka. wyglądam za okno, nie pada... po raz ostatni przed wyjazdem sprawdzam aktualną prognozę pogody na najbliższe kilkanaście godzin. warunki na szlaku trudne, przelotne deszcze dopiero w późnych godzinach wieczornych... chwila zastanowienia, ruszamy. w razie czego zostaniemy w schronisku...
parę minut po 9.00 wjeżdżamy do Zwardonia, zgodnie z planem. zostawiamy samochód w samym centrum i ruszmy w góry. zatrzymujemy się na chwilę w schronisku pttk Dworzec Beskidzki i po kilku łykach gorącej herbaty wychodzimy na szlak.
co prawda dyngus był dzień wcześniej, ale zmienna wiosenna aura nie poskąpiła nam przelotnego deszczu. nad górami jasno, ciepły wiatr w momencie osusza drogę pod stopami... idziemy.
mijamy kilka przydroznych kapliczek i po niedługim czasie opuszczamy zwardońską przełęcz.




po ok. godzinie marszu docieramy do przełęczy graniczne... niestety droga asfaltowa po stronie sąsiadów, po stronie polskiej drogi brak. niecodzienny widok rozbawia nas do rozpuku. 




















orientację w terenie zaburza dodatkowo pojawiająca się, coraz bardziej gęsta mgła. nie mogę przejść obojętnie obok tajemniczo wyglądających na jej tle choinek - objaw zmęczeniowej głupawki... chce mi się śmiać, a w głowie pojawiają się myśli o nagłówkach jutrzejszych dzienników "dramat na Wielkiej Raczy!" bije się w głowie z myślami. mogłabym zbiec na dół po pomoc, ale nie jest przeciez az tak źle.

podejmuję decyzję o powrocie do ostatnio widzianego oznaczenia. pozostawiam partnera w odnalezionym punkcie orientacyjnym i ruszam w ciemność w poszukiwaniu kolejnego znaku. mam, jest... daję znak światłem, wołam partera i ruszamy dalej.
dochodzi 21.00, a przełęczy z charakterystyczną urwaną "autostradą" jak nie ma, tak nie ma... daję znać przyjacielowi, że dalej idziemy. opóźnienie przeciąga się i godzinę alarmową przesuwamy na 23.00...
i znów gubimy drogę. nie odzywamy się ani słowem. ponownie ruszam do przodu wypatrując znaków...
w końcu stajemy na przełęczy. chwila odpoczynku... spojrzenie na mapę, ostatni łyk herbaty i idziemy. leje jak z cebra, dochodzi 22.00, a przed nami jeszcze z godzina drogi... na szczęście to już ostatni i na szczęście łagodny, łatwy odcinek drogi. damy radę, choć nasze samopoczucie pogarsza się z minuty na minutę...
idziemy w milczeniu i po niecałych 40 minutach naszym oczom ukazują się pierwsze światła zwardońskich domostw. mijamy wyciągi narciarskie - znak, że jesteśmy coraz bliżej... wkrótce naszym oczom ukazuje się również schronisko, w którym popijaliśmy poranną herbatę... jest kilka minut przed 23.00 kiedy w końcu docieramy do samochodu. od razu zrzucam z siebie przemoczone buty, zakładam suche skarpety, owijam stopy polarem i ustawiam na nie nawiew ogrzewania. siedzimy przez chwilę w samochodzie. dajemy odpocząć naszym nogom, pakujemy toboły i wracamy...
daję znać przyjacielowi, że żyjemy i jesteśmy cali. do domu docieramy po 2.00 w nocy...
...
przyjemna wycieczka, mająca trwać ok 9 godzin zamieniła się w trzynastogodzinną, momentami dramatyczną surwiwalową przygodę w zaspach śniegu, ciemnościach i rzęsistych strugach deszczu... zawinił człowiek, zaistniały okoliczności od człowieka niezależne - do końca nie można ocenić. tym razem nic się nie stało, chwila zastanownienia nakazuje jednak przyznać, że do gór należy podchodzić z szacunkiem, nawet jeśli nie sięgają 1000mnpm...










1 komentarz:
ciekawa wycieczka.tak bywa,że traci się poczucie czasu.pozdrowienia
Prześlij komentarz